A A+ A++

 Dziedzic Kolbski i – Tygrysy Królewskie –  w jego wsi.

(?) W roku 1922 w powiecie doliczono się 4 samochodów, 100 bryczek na resorach, 30 karet i 60 powozów. Pojazdy te do dyspozycji miały na całym obszarze powiatu pińczowskiego zaledwie 61 km dróg bitych i żadnej stacji benzynowej. Benzynę zamawiało się w sklepie u Żyda,  bądź w aptece, czy składzie chemicznym w Kielcach, a na każdą dalszą drogę wiozło zapas w blaszanym baniaku. Benzyna była bardzo droga, litr kosztował od 30 do ponad 80 groszy, połowa z tej ceny to były podatki.

Zgodnie z informacją Dziennika Porannego z 25 czerwca 1936 r. cena benzyny wynosiła 68 gr. (w roku 1930 – 85 gr). Z czego 26 gr. otrzymywała rafineria, a 42 gr. to koszt opłat i podatków. Natomiast według grafiki z ?ATS Auto i Technika Samochodowa? z grudnia 1936 r. cena benzyny w Polsce wynosiła 65 gr. Było to bardzo dużo, dwa litry benzyny było więcej warte niż dniówki  pracowników w wielu zawodach.

I pomyśleć, że w latach dwudziestych Polska przecież była europejskim potentatem w wydobyciu ropy. Niestety gdyby nie nadmierny fiskalizm II Rzeczpospolitej, z całą pewnością, nie tylko  rozwój motoryzacji i tym samym stan dróg wyglądałby inaczej,  ale i stan całego państwa. II Rzeczpospolita z prawodawstwa gospodarczego trzech zaborów bezbłędnie przejęła i wprowadziła w życie,  w odrodzonym państwie, najbardziej krępujące rozwój gospodarczy przepisy i normy prawne.

(…)Boczne drogi w czasie deszczów zamieniały się w nieprzebyte bagniska, przez które można było się przedrzeć, przy odrobinie szczęścia, tylko chłopskimi furmankami.

            (?) A pińczowska prasa lokalna z tego czasu, pisała w artykule >Fatalny stan dróg w powiecie< : Wystarczy dla ilustracji przytoczyć fakt, że niedawno w błocie pod Skalbmierzem utopił się w błocie  koń.

            Jednakże nawet przy tak niewielkim taborze kołowym dochodziło do licznych kolizji drogowych spowodowanych rozmaitymi przyczynami, wśród których nie ostatnią była nadmierna skłonność woźniców do popasania w przydrożnych oberżach. Nie pomagały apele władz lokalnych do rozsądku, takie jak ten: Magistrat miasta Pińczowa podaje do wiadomości: że przy jeździe na drogach, trzymać się należy prawej strony drogi, przyczem najeżdżanie na burty (boczne części drogi nie przykryte szabrem) jest wzbronione.

 Dlatego też Magistrat Pińczowski podał w 1922 roku, w  publicznym obwieszczeniu, że : Rozporządzeniem Rady Ministrów zaprowadzono jednolicie w całej Polsce, używanie prawej strony szosy przy ruchu kołowym(?) Ludność cywilna nie trzyma się tego rozporządzenia, czego rezultatem są wieczne kłótnie żołnierzy z furmanami cywilnymi, często znać uszkodzenia wymijających się wozów w ostatniej chwili, szczególnie przy naszej jeździe, okaleczenia koni również do rzadkości nie należy. Co się tyczy ruchu samochodów, to nieprzestrzeganie tego rozporządzenia musi doprowadzić do katastrofy.

            (?) W końcu lat dwudziestych np. w kronice drobnych wydarzeń, w powiecie odnotowano:  W dniu 10 grudnia, samochód B. Wesołowskiego ze Złotej, zdążający do Kielc, najechał między Nową Wsią a Brześciem na Andrzeja Wojniaka ze wsi Mieronice gm. Złotniki, jadącego na rowerze w stronę Pińczowa. 

Policja pińczowska powinność swej służby rozumiała należycie i w raporcie ze zdarzenia podano, że: Wypadek wynikł wskutek nieuwagi Wojniaka, który w czasie jazdy zaczepił rowerem o wachlarz samochodu. Czyli, że to Wojniak staranował rowerem samochód.

Według pierwszych przepisów drogowych w Polsce Niepodległej, w początkach lat 20 maksymalna dozwolona prędkość samochodu w terenie zabudowanym wynosiła 25 km/h (choć na mostach zezwalano na poruszanie się z zawrotną prędkością 6 km/h). Skręt pojazdu sygnalizowano rękami, podobnie też rękami oczyszczano szybę kierowcy ze śniegu czy deszczu, samochody często nie były wyposażone w tłumik, tak że gdy drogą zbliżał się wehikuł, już z kilometrowych odległości tubylcy byli ostrzeżeni stopniowo się nasilającym przeraźliwym łomotem silnika, a dodatkowo osoby z czulszym powonieniem smrodem niedopalonego paliwa. Krowy zrywały się z łańcuchów i pędziły w łąki z podniesionymi ogonami, psy ujadały od horyzontu do horyzontu, spłoszone konie wywracały wozy, o ile woźnica przezornie nie wyskoczył wcześniej z wozu i nie przytrzymał konia za kantarę. W tym stanie rzeczy nie było możliwości, nie zwrócić uwagi na nadjeżdżający samochód.

Ale przecież Bronisław Wesołowski zamożny właściciel dóbr Złota nie mógł przecież stawać przed sądem pozwany o odszkodowanie przez byle parobka, który nie śpieszył się z ustąpieniem mu drogi. Cóżby to było, a Wojniak zaraz po wypadku właśnie tak się odgrażał, że puści ziemianina z torbami.

Bronisław Wesołowski, miłośnik i hodowca szlachetnych koni, nie szczędzący, z własnej woli, pieniędzy na armię polską po odzyskaniu niepodległości, tak się złożyło, że niewiele wcześniej przed wypadkiem, ofiarował pod budowę szkoły gminnej spory kawałek ziemi: Właściciel majątku Złota, pełniący obowiązki zastępcy wójta, ofiarował bezinteresownie gminie 3 morgi 270 prętów ziemi pod budowę szkoły powszechnej w Złotej. Ks. Aksamitowski w imieniu Rady Szkolnej Powiatowej w Pińczowie wyraził za to dziedzicowi publicznie podziękowanie: ?za ofiarowanie dwóch hektarów ziemi pod budowę publicznej, siedmioklasowej szkoły powszechnej w Złotej.

Całe zdarzenie z wypadkiem samochodowym zrelacjonował mojemu dziadkowi, dziedzic Kolbski z Oględowa pod Staszowem, który popadł w tak wielkie tarapaty finansowe za przyczyną lichwiarzy chmielnickich, że ruszył z workiem na plecach po najdalszych wsiach, żebrać u chłopów.

Ekscentryczny dziedzic ? dziad, wysoki, chudy, zawsze z ponurą miną, grzejąc się przy piecu w Grodzisku i ze smakiem siorbiąc żur z glinianej michy, zagryzając ziemniakami ze skwarkami, między jednym siorbnięciem, a kęsem ziemniaka opowiadał w młodopolskiej, pseudoludowej gwarze: Jechał ci ten diabelski wynalazek po drodze, a  baby i chłopy ino się żegnały i w nawet w błoto jedno przez drugie skakały z drogi, tak ci ta piekielna machina smrodziła i hałasowała. A ten foryś co ci tym kierował to jeszcze jakąsi trąbą taką hurkotał, że nawet psi do budy ze strachu uciekały, a wieprzki po chlewach kwik podnosiły jakby wilcy się podkopywały. Ten na wielocypedzie chciał go rzucić i w opłotki skoczyć, ale żal mu było nowego roweru zostawić. I tak chytrość go zgubiła, bo automobil go dogonił i cud, że pod koła go nie wciągnęło.

Tutaj, dziedzic niczym rasowy dziad-prorok, Mojsiej Wernyhora odsunął pusty talerz od siebie i nie wiadomo dlaczego wygrażając ręką z trzymaną łychą, wielkiemu wypchanemu jastrzębiowi z rozpostartymi skrzydłami wczepionemu pazurami w  konar czarnego dębu umocowany na ścianie, zaczął wieszczyć proroczym głosem: Tak, tak, kochany panie bracie, koniec świata już bliski, skoro dobrobyt i rozpusta ten naród tak rozbodła, że już koń im nie wystarczy, ani fura, tylko na jakichś piekielnych wynalazkach będą jeździć; automobilami, wielocypedami, moturami. Smrodami będą powietrze zatruwać. Naród pobożny straszyć. Krowom mleko odbierać, a kurom jajca?   

Mój dziadek Józef, mile połechtany nobilitacją do stanu szlacheckiego słowami >panie bracie<, aczkolwiek i bez tego sam lubił wąsa podkręcić i nieraz wspominał memu ojcu o jednym z naszych odległych atentatów,  herbowym Adalbercie Jaklewiczu, plebanie z Kosiny koło Łańcuta, spalonym żywcem w kościele z parafianami, przez Tatarów w XVII wieku, a wiedząc jeszcze, że Kolbski jest jak najbardziej herbowym szlachcicem, skomentował wydarzenie niczym sam Onufry Zagłoba, załamując ręce i żałościwie, a równie gromko  w odpowiedzi wołając:  Jakież to paroksyzmy i >calamitas< dotknęły naszą nieszczęsną ojczyznę, że chamy, dobrą szlachtę myślą pozywać przed sądy! Toż to prawdziwe >Initium Calamitas  Regni!<  

Babka, dławiąc się śmiechem i parskając, nawet przez nos, żurem z ziemniakami wybiegła z kuchni na podwórze.

Babka lubiła czasem dopiec dziadkowi, zresztą z wzajemnością. Zbrodnie dokonywane na domowym drobiu onego czasu, przez krwiożerczego jastrzębia, wyjątkowo sprytnego, przez dłuższy czas służyły babce jako podstawa do notorycznego powątpiewania w strzeleckie umiejętności dziadka. Tak, że ten, gdy w końcu wymierzył za pomocą dwururki sprawiedliwość skrzydlatemu grabieżcy, wbrew protestom babki, nieboszczyka wypchanego przez leśniczego Issę,  umocował nie pod sufitem koło pieca, w gościnnym pokoju, w towarzystwie grona innych skrzydlatych rabusi pobratymców, a w kuchni, by jego widok wywoływał ciągłą skruchę u babki iż nie wierzyła w celne oko męża Nemroda.

Dziadek potem po stoicku znosił, trafiające się, w chwilach złego humoru babki, pióra i pierze ze zbrodniczego ptaszyska, w jego ulubionym rosole zwanym – goldene jojch inaczej złotej zupie, robionym  na wołowinie z kawałkiem kaczki, tłustej kury z łapkami, żołądkiem i wątróbką, kawałkiem gęsi, z korzeniem lubczyku.

Rosół ten musiał gotować się na małym ogniu bardzo  długo. Do tego rosołu babka robiła coś w rodzaju pulpecików z namoczonej macy wymieszanej z natką pietruszki i zmiażdżonym posiekanym czosnkiem, które trzeba było gotować przynajmniej pięć minut. Gdy nie miała czasu dodawała po prostu do makaronu, gotowaną białą fasolę. Był to  przepis otrzymany od żony Fuela Bramy przewodniczącego Zarządu Gminy Żydowskiej w Pińczowie.  Mój ojciec w starszym wieku,  z rozmarzeniem wspominał smak tego rosołu, podobnie jak zupy fasolowej po żydowsku z majerankiem, ziemniakami, bowiem fasola była jego ulubionym warzywem.

Rabin Rappaport miał całą wykładnię filozoficzną dotyczącą goldene jojch: ?Ten rosół jest taki jak ten kto go przygotował. Żeby był smaczny, nie wystarczy koszerna kura. Kucharka ? tu rabin łypał złośliwie na babkę – też powinna mieć koszerną głowę, to znaczy czysty umysł, bez niczego złego w myślach. Tak jak z rosołu zbiera się szumowinę, tak samo należy postępować ze swoją głową. A przy gotowaniu należy śpiewać i się weselić. Taniec przy piecu też wypędza smutek i troski z garnka. I nie gotuj jak jesteś przygnębiona. Bo to jest źródłem wszystkich dolegliwości i chorób. Inaczej potrujesz domowników. I wiedzcie nareszcie, że taki rosół to jest lekarstwo na wiele chorób, a najlepszy jest na przeziębienie.

Wracając do opowieści dziedzica Kolbskiego zajmującego się wędrownym żebraniem na stare lata, to dojadł on żur i ziemniaki, podziękował Bożym Słowem, otarł gębę rękawem, zarzucił na plecy worek wyładowany ziemniakami, chlebem i wszelkim dobrem jakie mu wetknęły dobre kobiety po wsiach i powiedział rzeczowo już w literackiej polszczyźnie: ? Smaruj chama miodem, a on i tak gnojem śmierdziWiesz pan, co Reymontowa powiedziała mężowi gdy ten Nobla dostał: >Cham nawet gdy otrzyma nagrodę Nobla, chamem pozostanie< i prawdę rzekła kobieta.?  Tu trzasnął drzwiami i ruszył do leśniczówki Issy.

Co by o Kolbskim nie powiedzieć, to choć gospodarzem nie był rewelacyjnym, ale o literaturze miał pojęcie.

Można się zadumać nad tym epizodem. W sierpniu 1944 roku, we wsi dziedzica Kolbskiego i w jej okolicy doszło do potyczki pancernej z udziałem ?Tygrysów Królewskich? najnowocześniejszych, największych i najcięższych ? siedemdziesięciotonowych, czołgów II wojny światowej. Co by powiedział dziedzic Kolbski, gdyby pomstując w Grodzisku nad piekielnymi wynalazkami ludzkości, w proroczej wizji ujrzał też, co będzie się działo za kilkanaście lat  w jego dziedzicznej wsi – Oględowie?

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułKierowcy Alfy zadowoleni z postępów w trakcie weekendu na Monzy
Następny artykułKonkurs: Filmowe nowości w kinach Helios – Kto chce bilety na dowolny seans?