A A+ A++

O sentymencie do rodzinnego miasta, młodzieńczych wyborach i pierwszych krokach w zawodzie, pasji do starych aut i dobrego wina oraz własnej recepcie na sukces zawodowy w miejscu postrzeganym przez wielu młodych jako to, które nie ma zbyt wiele do zaoferowania, rozmawiamy z przemyślaninem dr. n. med. Maciejem Kuligowskim – Liderem Lokalnym w kategorii „zdrowie”.

Przedstawiamy lokalnych Liderów i Liderki!

W bieżącym numerze ŻP startujemy z prezentacjami sylwetek osób, uhonorowanych przez kapitułę realizowanego przez nas projektu pod hasłem „Liderka – Lider Lokalny”. Przedsięwzięcie służyć ma przełamywaniu stereotypowego myślenia młodych ludzi o południowo-wschodniej części Polski jako miejscu, z którego trzeba uciekać do większych ośrodków, by móc zrealizować się na polu zawodowym. 9 liderów i liderek (po 3 osoby z 3 dziedzin: zdrowie, edukacja – działalność społeczna i przedsiębiorczość), których zaprezentujemy, to niezbite przykłady, że pasja, ciekawy pomysł na siebie, ciężka praca, a także przekonanie, że warto iść po swoje, stanowią przepis na sukces, niezależnie od miejsca, w którym żyjemy. Kapituła projektu (oprócz członków zespołu projektowego ŻP znaleźli się w niej przedstawiciele Przemyskiej Akademii Nauk Stosowanych), wskazując liderów, uwzględniła nominacje zgłoszone przez Czytelników. Również Państwo – w drodze głosowania – będą mogli wytypować spośród 9 finalistów SuperLiderkę lub SuperLidera. Zwieńczeniem przedsięwzięcia będzie uroczysta Gala Finałowa w siedzibie PANS w Przemyślu, a jej częścią panel dyskusyjny z Liderami i Liderkami, w którym studenci przemyskiej uczelni, a także młodzież szkół średnich oraz czytelnicy będą mogli zadać swoje pytania.

Lider Lokalny w kategorii “zdrowie” dr. n. m. Maciej Kuligowski

Dlaczego zdecydował się Pan zostać lekarzem? To marzenie towarzyszyło Panu od dziecka, czy może jakiś splot wydarzeń w Pana życiu sprawił, że wybrał Pan medycynę?

– Pomysł zaczął w mojej głowie kiełkować w momencie, kiedy byłem w liceum. Nie była to, jak to często bywa, kontynuacja rodzinnych tradycji, bo ani rodzice, ani dziadkowie nie byli lekarzami. Zainspirował mnie kuzyn, z którym miałem dobry kontakt i który był medykiem. W tamtych czasach w Przemyślu prężnie działał szpital wojskowy, więc wybrałem się na Wojskową Akademię Medyczną w Łodzi. Dziś nie żałuję tamtych wyborów. Choć muszę przyznać, że początek tych moich starań zakończył się falstartem, bo nie udało mi się dostać na uczelnię za pierwszym podejściem. Za drugim poszło już nieźle. Nie zmarnowałem roku, bo zatrudniłem się w szpitalu wojskowym jako salowy, więc miałem okazję poznać pracę i środowisko szpitalne od podszewki, ale też przekonać się, że to jest to, czym chciałbym się w życiu zająć.

Wybrał Pan psychiatrię, specjalizację, która przez długi czas była chyba traktowana po macoszemu. O chorobach psychicznych nie mówiło się za wiele, a pacjentom z takimi przypadłościami przyprawiało się łatkę. Sporo się zmieniło od tego czasu czy stygmatyzacja nadal istnieje?

– Kiedy byłem na stażu w ówczesnym szpitalu wojskowym w Przemyślu, spotkałem na swojej drodze doktora Jacka Barketa, który już przy pierwszej rozmowie zachęcił mnie do psychiatrii. Mam kontakt z tą dziedziną od około 30 lat. Początki mojej pracy to były czasy, kiedy pacjenci wymagający hospitalizacji psychiatrycznej przebywali w szpitalu latami, a próby wypisywania ich do domu kończyły się tym, że niejednokrotnie sami wracali i szpital traktowali jak swój drugi dom. Szpitalna rzeczywistość była bardzo ponura, co nie pomagało w zdrowieniu. To była era elektrowstrząsów wykonywanych bez znieczulenia ogólnego i leków, które miały więcej skutków ubocznych niż korzyści. Na przestrzeni tych lat dokonał się ogromny postęp. Dziś stawiamy na leczenie pacjenta w domu, w środowisku naturalnym, w przyjaznych mu poradniach i oddziałach dziennych. Chorzy zyskali dostęp do najnowocześniejszych leków, które są przez nich akceptowane. Coraz więcej osób, również tych z pierwszych stron gazet, mówi dziś głośno o tym, że mają lub mieli problemy ze zdrowiem psychicznym, ten temat przestaje być tematem tabu.

Nie wyjechał Pan, jak wielu młodych studentów medycyny, ze swojej małej ojczyzny i postanowił się realizować tu, na miejscu. Nie kusiło Pana nigdy, żeby zdobywać doświadczenie w dużym ośrodku? Być może za większe pieniądze?

– Wyjechałem studiować do wielkiej Łodzi, więc zdążyłem przez te 6 lat poznać smak życia w wielkim mieście. Na koniec studiów mogłem wybrać sobie miejsce pracy, stawiając np. na Wrocław, Warszawę, Łódź czy Kraków. Ostatecznie postawiłem na Przemyśl. Pomyślałem, że do wielkiego miasta zawsze będę mógł pojechać, ale pracować i żyć wolę tu, w rodzinnym Przemyślu. Od zawsze byłem bardzo związany ze swoim miastem i to zaważyło na mojej decyzji. Nigdy jej nie żałowałem.

Co jest najtrudniejsze w Pana pracy?

– Dla psychiatry najtrudniejsze jest oddzielenie spraw, z którymi się spotykamy w pracy z pacjentami, od sfery prywatnej. Ta praca polega na wysłuchiwaniu ludzkich problemów, a średnio jest to po 40 pacjentów dziennie. Trzeba umieć to przyjąć, pomóc pacjentowi i potem przejść od tego do swojego życia, potrafiąc samemu funkcjonować w dobrym zdrowiu psychicznym. To bywa trudne, ale jest możliwe.

Psychiatrzy mają na to swoje sposoby?

– Wielu z nas, również ja, ma swoją odskocznię w postaci hobby. Dla mnie są to stare samochody. Moją perełką jest Citroen 2CV, przez większość osób kojarzony z filmami z Louisem de Funes. Kultowa ponad 50-letnia „cytrynka” służy mi do podróży, w które chętnie wybieramy się całą rodziną. Z tą pasją wiążą się udziały w zlotach i kontakty z ludźmi różnych profesji, których łączy miłość do starych aut. Jazda tym samochodem to pewna forma terapii. Gdy przemierzam nim ulice, wiele osób się uśmiecha, więc poprawiam im i sobie humor. Moją drugą pasją są winnice Podkarpacia. Od 2 lat prowadzę swoją małą winniczkę pod Przemyślem – w Brylińcach. To było zawsze moje marzenie.

Zdaje się, że jest też Pan pasjonatem sportu?

– Staram się być aktywny i chętnie cieszymy się różnymi sportowymi aktywnościami całą rodziną. Okolice temu sprzyjają. Trochę ten sport udało mi się zaszczepić dzieciom. Córka jest instruktorem pływania i narciarstwa. Sport to doskonała forma odreagowania napięć i stresów, dlatego na recepcie, oprócz leków, często zapisuję swoim pacjentom dawkę ruchu i fizycznej aktywności. Potrafi zdziałać cuda.

Z rodziny czerpie Pan siłę do działania?

– Tak zostałem wychowany. Było nas w domu czworo, sam też mam czwórkę dzieci. Córka jest już na swoim, syn studiuje dietetykę medyczną, która jest jego pasją, a dwójka najmłodszych dzieci jest w szkole podstawowej. Przekrój wiekowy jest szeroki, jest więc co robić. Trzymamy się razem.

Co najbardziej zaskoczyło Pana w pracy psychiatry? I czego uczą Pana relacje z pacjentami?

– Pewnym zaskoczeniem byli dla mnie niejednokrotnie sami pacjenci. Są to przeważnie ludzie bardzo wrażliwi i mądrzy życiowo. Nierzadko też ludzie o wielu talentach. W tej pracy stykam się nierzadko z osobami, na które spada tak wiele problemów, krzywdy czy cierpienia, że trudno sobie to wyobrazić. Takie spotkania sprawiają, że człowiek zyskuje zupełnie inną perspektywę i na własne problemy zaczyna patrzeć inaczej.

Największą satysfakcję w pracy zawodowej przynosi Panu…

– Stopniowy powrót moich pacjentów do zdrowia. To, że udało się im pomóc. Także fakt, że coś, co stworzyłem 15 lat temu tu, w Przemyślu, razem z moim przyjacielem i mentorem doktorem Barketem, czyli Podkarpackie Centrum Zdrowia Psychicznego, funkcjonuje i pięknie się rozwija. To jedna z największych tego typu placówek w kraju, w której skład wchodzą: poradnia zdrowia psychicznego dla dorosłych oraz dzieci i młodzieży, poradnia neurologiczna i oddział dziennego pobytu. Zaczynaliśmy 15 lat temu w kilka osób, a dziś nasz zespół to 45 pracowników. Mamy kilkadziesiąt tysięcy pacjentów pod swoją opieką, którym oferujemy nowoczesne metody leczenia, w tym szereg zajęć rekreacyjno-sportowych, kulturalnych. Przed nami kolejny pomysł. Przymierzamy się do stworzenia hortiterapii, czyli terapii ogrodem, przyrodą.

Angażuje się Pan też w działania charytatywne, wspiera Pan m.in. Fundację Pomocy Dzieciom Przewlekle Chorym „jerzyk”. Skąd impuls do działania w tym kierunku?

– Udaje nam się z sukcesem od prawie 30 lat organizować na Podkarpaciu konferencję „Bieszczadzkie Dni Psychiatryczne”, na które zapraszamy uznanych specjalistów. Jej dodatkowym elementem jest organizowanie pomocy dla Fundacji Dzieciom Przewlekle Chorym „jerzyk”. Odbywa się to w formie licytacji. Co roku ta pomoc jest dla nich konkretnym zastrzykiem finansowym. To daje mi spełnienie.

Dlaczego młodzi ludzie niechętnie wiążą swoje plany na przyszłość z rodzinnym Przemyślem? Jest jakiś sposób, by odwrócić tę tendencję?

– Skreślanie już na starcie mniejszych miast uważam za błąd. Może jestem zbyt wielkim optymistą, ale uważam, że jeśli ktoś ma pomysł na siebie, trochę odwagi i samozaparcia i nie boi się zaryzykować, może się realizować wszędzie. „Małą łyżeczką też się można najeść” – mówi znane powiedzenie. Owszem, w wielkich miastach kusić mogą korporacje, ale proszę mi wierzyć, mamy potem do czynienia z zatrudnionymi w nich osobami jako pacjentami. Nie wytrzymują psychicznie pędu za wynikiem.

Dziękuję za rozmowę.

Aktualizacja: 19/03/2024 08:39
Autor: Urszula Gielo
/ Życie Podkarpackie

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułGrupa nastolatków strzelała do autobusów w Warszawie
Następny artykułXavi zadecydował ws. Lewandowskiego. Oto skład na hit!