A A+ A++

Wiesław Żyznowski: Poza tym że robię biznes, to cały czas piszę jakieś dłuższe albo krótsze formy – aczkolwiek ze względu na brak czasu nie tyle, ile bym chciał. Jestem przygotowany na to, aby pisać w pierwszej osobie i od siebie – także do akcjonariuszy. Zanim w 2010 roku zostałem prezesem zarządu Mercatora Medical, byłem już początkującym autorem. To wszystko jeszcze i tak wciąż jest dalekie od naprawdę osobistych tonów i tego, na co miałbym ochotę. Gdyby nie ograniczenia korporacyjne, byłbym gotów na pisanie listów w formie intelektualizujących esejów. Ale też otoczenie początków 2020 roku sprawiło, że wpadłem w taki nastrój. Ten rok jest wyjątkowy ze względu na COVID-19, dlatego postanowiłem przekazać więcej od siebie.

W liście zauważa pan, że firma rośnie szybciej niż rynek, pisząc zarazem: „przyznaję to z pewnym zakłopotaniem, ze względu na tragiczne okoliczności, z którymi mamy do czynienia”. Czuć w tym pewną ambiwalencję, że wielkie pieniądze przyszły do spółki wraz z wielką ogólnoludzką tragedią…

Jeśli chodzi o mój stosunek do zarabiania w sytuacji pandemicznej, to mam podwójną perspektywę. Zdaję sobie sprawę, że większość ludzi stosuje rozumowanie: mamy pandemię i niektóre spółki wykorzystują to i zarabiają więcej. To jednak dość duże uproszczenie. My ewidentnie od zawsze zajmujemy się chronieniem ludzi przed patogenami w określonym zakresie i jesteśmy na to zawsze gotowi. Jeżeli taka ochrona staje się ważniejsza w danym czasie, to tylko skutkiem ubocznym jest fakt, że spółki z tej branży mają swoje pięć minut. To jednak wciąż wzmożone zarabianie na wzmożonym chronieniu życia i zdrowia ludzi. Inna sprawa, gdybym prowadził biznes zarabiający dodatkowo na pandemii bez związku z ochroną, tylko z tym, że w konkretnej sytuacji ludzie zmienili swoje zachowania. To byłoby już bardziej dwuznaczne, chociaż według mnie wciąż dopuszczalne. Wiem, że to zabrzmi nudnie, ale w moim 30-letnim życiorysie biznesowym faktycznie nie można znaleźć ani jednego produktu czy usługi, które by nie były bezpośrednio niezbędne ludziom bez względu na okoliczności.

Zaczęliście jednak więcej zarabiać nie tylko dlatego, że sprzedajecie więcej, ale przede wszystkim drożej. To może budzić wątpliwości.

Rzecz jasna najłatwiej tłumaczyć to kwestią rynku, brakiem zrównoważenia popytu przez podaż, który skutkuje wzrostem cen. I jest to tłumaczenie prawdziwe. Na początku testowaliśmy pójście pod prąd i w lutym oraz marcu próbowaliśmy nie realizować wcześniej założonych marż. Okazało się to jednak niemożliwe. Zaczęły się bowiem pojawiać masowo przypadki, że różni klienci – w tym nawet niektóre ośrodki zdrowia – kupując od nas rękawice poniżej cen rynkowych, odsprzedawali je z zyskiem! Szybko wytworzyła się więc sytuacja, w której rękawice sprzedawaliśmy nie tym, którym powinniśmy je sprzedawać, ale tym, którzy upatrywali w pandemii sposobu na szybki zysk. Dlatego ostatecznie dostosowaliśmy się do stawek rynkowych. Zresztą dość szybko podążyli za trendem producenci azjatyccy, od których kupujemy i w których gronie znajdują się nasze fabryki w Tajlandii. Potwierdza to książkową naukę, że nie sposób sprzedawać taniej, jeśli istnieje tak duża nierównowaga popytu i podaży, z którą mieliśmy i nadal mamy do czynienia.

Wspomniał pan, że w biznesie ma 30 lat doświadczenia, ale branża medyczna nie była pańskim pierwszym zawodem. Zaczynał pan jako tłumacz z języka niemieckiego…

W latach 80. XX wieku studiowałem w Akademii Ekonomicznej i z początku w ogóle nie myślałem o własnym biznesie. Znałem wtedy dość dobrze niemiecki, a na przełomie lat 80. i 90. w Polsce był zdecydowany deficyt znajomości języków obcych. Berlin Zachodni, Niemcy czy Austria to były wówczas zasadnicze kierunki robienia zagranicznych interesów, więc zacząłem być zapraszany jako tłumacz do rozmów biznesowych. Powiem nieskromnie, że dość szybko zacząłem przejmować inicjatywę na takich spotkaniach i z tłumacza przeistoczyłem się w negocjatora występującego w imieniu polskich przedsiębiorców. Odkryłem, że dość dobrze mi to idzie, a że mój starszy brat Piotr był już dość aktywny w biznesie, więc postanowiliśmy zacząć działać na własną rękę. Zdobyte doświadczenie oraz kontakty wykorzystałem, aby szukać zagranicznych partnerów i zacząć sprowadzać do Polski produkty, między innymi związane z ochroną zdrowia.

Wśród ludzi spoza kręgu biznesu, zwłaszcza humanistów, robienie interesów nie cieszyło się jednak wówczas wielką estymą. Pana to nie zniechęcało?

Ja akurat pochodzę z rodziny tzw. prywaciarzy. To słowo, które z biegiem czasu zostało zastąpione pojęciem biznesmena, niemniej w moim odczuciu ma niemal równie pejoratywny wydźwięk, na jedno więc wychodzi. Początkowo nie miałem „prywaciarskich” zapędów, a jednocześnie bardzo dobrze był mi znany stosunek większości społeczeństwa do robienia biznesu – uważano taką aktywność za coś śliskiego. Biznesmenem zostałem przez przypadek, ale dość szybko mi się to spodobało.

Gdyby nie kłopoty z fabrykami w Tajlandii, Wiesław Żyznowski był już gotowy nie wracać do biznesu i całkiem poświęcić się filozofii Fot.: Tomasz Gotfryd

Polubił pan pieniądze?

Na początku lat 90. zarabianie pieniędzy, o jakich wcześniej się nam nie śniło, z pewnością odgrywało główną rolę. To, co jednak już wówczas działało i trzyma mnie w biznesie do dziś, to sprawczość. Tutaj – tak jak do polityki czy do wojny – ciągnie ludzi możliwość bezpośredniego wpływania na bieg wydarzeń. A jeśli chodzi o mój humanistyczny „background”, to od młodości chciałem studiować filozofię, na ekonomię naciskał ojciec. Po latach jednak do filozofii wróciłem.

W 2001 roku zrobiłem sobie 9-letnią przerwę od aktywnego operacyjnego biznesu i w zakresie filozofii skończyłem studia podyplomowe, pięcioletnie studia zaoczne i jeszcze do tego dołożyłem doktorat.

Ten czas, gdy zrobił sobie pan przerwę od bycia aktywnym przedsiębiorcą, dla samego Mercatora był jednak przełomowy. W 2006 roku zdecydowaliście, że sami będziecie produkować rękawice, i zainwestowaliście we własną fabrykę.

Mimo studiów pozostałem większościowym udziałowcem i w naturalny sposób nadzorowałem ten biznes. Nie była to bardzo intensywna aktywność, bo wówczas raczej pochłaniały mnie książki, ale namówiłem zarząd, abyśmy kupili taką małą fabryczkę w Tajlandii. Z biegiem czasu zaczęły się jednak pojawiać różne problemy, które spowodowały, że chociaż wciąż kończyłem doktorat, to wróciłem do bieżącego biznesu i sam objąłem stanowisko prezesa zarządu.

Skoro tak ważną misję powierzył pan swoim ludziom, znaczy, że ma pan do nich ogromne zaufanie. To nie tak powszechna cecha w polskim biznesie: znam przedsiębiorców, którzy mimo prowadzenia bardzo dużych firm wciąż własnoręcznie podpisują wszystkie faktury.

Moją cechą, która czasem popłaca, a czasem jest źródłem kłopotów – bo każda z naszych cech ma dwie strony – jest ufność. I to nie zmienia się od lat, wciąż mam wysoki poziom zaufania w stosunku do menedżerów. Co prawda, gdy to być może przeczytają, stwierdzą pewnie, że wygaduję głupstwa, bo przecież wszystko zawsze chcę poznać w szczegółach. Ale z mojego punktu widzenia jest wiele takich warstw w biznesie, do których w ogóle nie zaglądam. Tak jest na przykład z fakturami do zapłacenia. Przez całe życie miałem ich w ręku dwadzieścia, najwyżej trzydzieści.

W Polsce trudno znaleźć ludzi, którzy mają gotowość do inwestycji w Czechach czy na Węgrzech, nie wspominając o krajach kilka granic dalej, a tymczasem pan zawędrował aż do Azji Południowo-Wschodniej. Świadomie podjął pan to wyzwanie?

Zdaję sobie sprawę, że samo słowo Azja Południowo-Wschodnia brzmi egzotycznie, tym bardziej że – jak każdy człowiek – też szukam asekuracji oraz komfortu i najchętniej zainwestowałbym za własnym płotem. Niemniej decyzja o tej lokalizacji wiązała się z samą specyfiką branży. Historycznie, ze względu na kauczuk naturalny, rękawice ochronne produkuje się w kilku miejscach na świecie – głównie w Malezji, Tajlandii, trochę w Indonezji oraz Indiach i coraz więcej w Chinach. Jeśli chce się zostać producentem, trzeba inwestować właśnie tam. W Tajlandii dostaliśmy po prostu najlepszą ofertę: nowiutka, dobrze działająca fabryka, za którą wynegocjowaliśmy bardzo dobrą cenę.

I nie miał pan problemów z aż tak dalekim wyjściem poza strefę własnego komfortu?

Może za dużo naczytałem się o Armii Czerwonej, a może dlatego, że służył tam mój wujek, w mojej konstrukcji psychicznej jest element chęci i satysfakcji z poznawania przeciwnika w boju. Ma to zasadnicze wady, których jestem świadomy, ale ja ciągle lubię przejść do działania, a później, już wojując, oswajać sytuację.

A co poszło nie tak, że osobiście zajął się pan sprawami spółki i został jej prezesem?

Gdybym nie musiał, to pewnie bym spokojnie ukończył doktorat, a później – kto wie – może nawet dalej rozwijałbym się pod względem filozoficznym. Zakup niewielkiej fabryki dość naiwnie wydawał mi się prostą operacją, a ostatecznie wyszło z tego spore wyzwanie. Przez wcześniejsze kontakty handlowe oraz podróże biznesowe byłem oswojony z Azją i wydawało mi się, że trochę poznałem tych ludzi. Miałem świadomość różnic środowiskowych i odmiennej mentalności, niemniej wydawało mi się, że bez większych problemów sobie poradzimy. Tymczasem przerobiliśmy przypadek niemal książkowy – jest tyle niuansów związanych z zarządzaniem i przeł … czytaj dalej

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPowroty
Następny artykułRuszył Program „Sport Dla Wszystkich w 2021 r.”