A A+ A++

Boje King Konga i Godzilli są interesujące na tylu płaszczyznach, że trudno orzec, od czego wypadałoby w ogóle zacząć. Bo to przecież nie tylko dwaj, dosłownie, giganci kina łapiący się za bary ku uciesze gawiedzi, ale Ameryka kontra Japonia, zderzenie skrajnie odmiennych, lecz równie ciekawych spojrzeń na kulturę popularną.

Obojętne jednak, jak na to wszystko spojrzeć, jedno jest niezmienne: król może być tylko jeden. O ile monarsze miano Kong nosił od swego zarania, tak Godzilli nadali je producenci amerykańscy, kiedy sprowadzili japoński film do swoich kin. I choć mogłoby się wydawać, że spotkanie tych dwóch na dużym ekranie to wymysł ostatnich lat, diaboliczny hollywoodzki plan zaplecenia kolejnego filmowego uniwersum, żebyśmy tylko kupowali bilety, lub, dociśnięci przez pandemię, abonamenty platform streamingowych, ale nie. 

Panowie spotkali się bowiem już dawno, dawno temu, zaledwie po paru latach od narodzin Godzilli. Nie była to historia pięknej przyjaźni, lecz bój na śmierć i życie. Lecz idźmy po kolei i zacznijmy od sądnego roku 1933 i premiery “King Konga”.

Pierwsze wyjścia z mroku

Merian C. Cooper, podróżnik, lotnik i filmowiec, ojciec polskiego tłumacza i pisarza Macieja Słomczyńskiego, pomysł na gigantyczną małpę opracował znacznie wcześniej. Ba, chodzą słuchy, że interesował się gorylami jako dziecko, a kino, no cóż, pomogło mu młodzieńcze fantazje zrealizować. Tyle że z początku Cooper wyobrażał sobie filmowe monstrum inaczej, chciał, aby przypominało bestię z piekła rodem, ale pracujący z nim animatorzy nalegali, aby nadać jej odrobinę ludzkie rysy, bo inaczej publika nie uroni nad Kongiem ani łezki. Mieli rację.

Film był hitem tak dużym, że zaledwie kilka miesięcy później wypuszczono sequel, “Syn King Konga”, również wyreżyserowany przez Ernesta B. Schoedsacka, lecz Cooper nie miał już z nim nic wspólnego, ani, rzecz jasna, nie pojawiał się tam ubity bohater poprzedniego filmu. Choć kontynuacja swoje zarobiła, Kong zniknął z kin na przeszło trzydzieści długich lat.

Tymczasem po drugiej stronie globu zaczyna szaleć Godzilla, który wyszedł z morza po raz pierwszy w 1954 roku. Powszechnie uważany za metaforę ataku nuklearnego (od zrzucenia bomb na Nagasaki i Hiroszimę nie minęła nawet dekada), potwór był niszczącą siłą prowokującą publiczność do refleksji na temat zimnowojennego pata i nadal realnej jądrowej grozy. Była to spersonifikowana natura biorąca odwet na wyniszczającej ją od lat ludzkości.

Nie dało się ukryć, że “Godzilla” to dzieło swojego niewesołego czasu, jakże odległe od fantastycznej, podszytej melodramatem, pełnej akcji przygody stworzonej przez Coopera i Schoedsacka. Mimo owych różnic (i nie tylko tych, bo i realizacja przebiegała zupełnie inaczej, jako że Godzillę grali poprzebierani aktorzy, a Kong był dziełem speca od animacji Willisa O’Briena), film Ishiro Hondy podbił także Amerykę, aczkolwiek po uprzednim przerobieniu go przez Hollywood. Całość pocięto, dograno kawałki z tamtejszymi aktor … czytaj dalej

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułAjerlikier został oficjalnie produktem tradycyjnym. Opolskie ma ich już 70
Następny artykułŻyczenia Wielkanocne dla mieszkańców Powiatu Pajęczańskiego