A A+ A++

W 1993 roku dwoje żniniaków uczestniczyło w spływie rzeką Ochtą w rosyjskiej Karelii. Dwa tygodnie spędzili w tajdze: płynąc w brezentowym kajaku, nocując w namiocie i gotując na ognisku. Płynęli przez progi: Krywyj, Murawiejnyj, Ojne Hajne, Hemech i kilkadziesiąt innych. Widzieli Wyspę Duchów, przemierzali tafle polodowcowych jezior i zabijali dziesiątkami najgroźniejsze zwierzęta czychające na nich na trasie – komary.

Dziś miała się ukazać trzecia część wywiadu z Wojciechem Urbanowskim, ale ze względu na to, że

Wojciech Urbanowski walczy o medale w Monachium

“>międzynarodowe zawody wioślarskie, w których uczestniczy, uniemożliwiły nam rozmowę, przedstawiamy w zastępstwie inny materiał o kajakach.

Gdy pierwszy raz usłyszałem słowo “Karelia” – nie bardzo nawet wiedziałem, gdzie to jest. “Biełomorsk” – to mi już coś mówiło. Tam mieliśmy dojechać pociągiem. W bibliotece na Śniadeckich spytałem, czy mają jakiś przewodnik po wybrzeżach Morza Białego. Pani bibliotekarka spojrzała na mnie dziwnie i wręczyła mi drugi tom “Archipelagu Gułag” Sołżenicyna, który poświęcił tam sporo stron budowie Kanałe Biełomorskiego. Tak zaopatrzony zacząłem przygotowywać się do spływu kajakowego rzeką Ochtą. I niby wszystko wiedziałem – że komary, że słońce nie będzie zachodzić, że pustkowia, że bezdroża – ale co innego wiedzieć, co innego – przeżyć.

BAJDARKI – TO KAJAKI

    W Biełomorsku pakujemy się na pakę ziła-wywrotki. Prowiant na 14 dni, osiem brezentowych, składanych kajaków, przywiezionych pociągiem, cztery siekiery. Okazuje się, że ruszamy w drogę, w której nie spotkamy przez dwa tygodnie siedzib ludzkich. 240 kilometrów rzeki i ani jednego mostu, żadnej odchodzącej w bok drogi, żadnego zamieszkałego punktu. Na mapie 1:1.000.000 – zaznaczone pojedyncze chałupy kilkadziesiąt kilometrów jedna od drugiej. Niezamieszkałe.
    Ruszyliśmy tą wywrotką w tajgę. Po kilkunastu kilometrach Nikołaj pokazuje nam ostatnie zabudowania. Mamy sobie zapamiętać, jak wygląda dom, bo dalej już tylko lasy, moczary, jeziora, głazy, chłód, deszcz i komary.
    Pamiątkowe zdjęcie przed wyruszeniem w drogę i – jeszcze nie odpłynęliśmy, a już jeden kajak poszedł pod wodę. Kola i Żenia pakowali go opartego na kołku wbitym w dno rzeki. Gdy wsiadali – kołek do góry, brezent na bok, woda do środka, kajak na dół. Godzinę zszywali, godzinę kleili, potem przez dwa tygodnie wylewali wodę z kajaka.
    Dodatkowy czas wykorzystujemy na przywiązanie do stelaża całego dobytku. W zasadzie pogodziłem się wtedy z myślą, że wszystko utopimy, żal mi było jedynie kajaka – ładnego, zielonego, względnie nowej bajdarki marki tajmień.

CHISZCZNIKI – TO DRAPIEŻNIKI

    Przed nami perspektywa spędzenia dwóch tygodni wśród chmar komarów. Są wszędzie – pod kaskiem, w uszach, pod okularami, w nosie, w ustach. Poznaliśmy je już w Biełomorsku, teraz dobierają się do nas przy pakowaniu kajaka, powoli dociera do naszej świadomości, że będą wszędzie. Marzymy o deszczu, myśląc że się pochowają. Gdzie tam! Za dwa dni lało, a one w najlepsze bzykały. Zimno też ich nie brało, jedynie wiatr. Na szczęście mamy płyn i maść. Pomagają. Próbujemy ocenić wydajność i wyobrażamy sobie, co będzie, jak nie starczy. Starczyło.
    Płyniemy. Kajak nie przecieka, chwila oddechu od komarów. Na wodzie ich nie ma. Wieczorem, żeby się umyć, wypływamy na skałę wyłaniającą się ze środka jeziora i tam, dopiero tam można odetchnąć pełną piersią bez obawy zaczerpnięcia komarów do płuc.
    Zaś rano pod tropikiem: Bzzzz. Jak stado os.

POROHY – TO RZECZNE PROGI

    Trzeci dzień. Pierwsze progi. Kajak pacanów siada na kamieniu. Żenia skacze. Kola macha wiosłami, odciążony kajak rączo pomyka bokiem w dół. Żenia goni go kraulem, ja pod kamizelką ratunkową czuję dreszczyk. Ale oto siedzimy prawą burtą i my. Spycham przód naszej Simony z głazu. Trzymam mocno, by jej prąd nie porwał. Udało się wskoczyć.
    Nikołaj, który prowadzi spływ, wyjaśnia, że to na razie nic. Prożki. Drobnica. Leniwa, płytka rzeka. Progi to dopiero będą…
    Dziesiąta, jedenasta dwunasta wieczór, a tu ciągle jasno. Po kolacji – do namiotu. Nie ma mowy o żadnym śpiewaniu, pogaduchach. Nawet, gdy usiądzie się w kłębach ogniskowego dymu – karelskie wampiry przegryzą się przez skarpetkę i opiją się twoją krwią.
    A w namiocie – błogość. Dwa – trzy komary, które się przedostały w trakcie wchodzenia nie stanowią dla wprawnego łapacza problemu, łączenia masztów z płótnem zaklejamy taśmą klejącą, końcówki zamków błyskawicznych także i – żyjemy.

WIATR TO ZERO KOMARA

Rano budzi nas wiatr. “Komara niet!” Po wczorajszej burzy pogoda się zepsuła. Nikołaj nie chce ryzykować przejścia przez duże jezioro przy takim wietrze. Przeczekujemy dzień cały. Włóczymy się po lesie. Siedzimy, patrząc na rzekę. Gotujemy. Śpiewamy. Popaduje, po południu pada.

PAKA ŻYWIOM CZYLI PÓKI CO ŻYJEMY

    “Paka żywiom” – odpowiadam Nikołajowi, który pyta, jak tam po przejściu pierwszego trudnego progu. Dziób poszedł pod wodę, fala Dorocie na kolana i od razu trzeba było skręcać w prawo, by ominąć kamień, a za kamieniem – od razu skręcić w lewo, by przejść między wysepką a brzegiem. Że od rana pada deszcz – w ogóle nie zauważamy.
    “Paka żywiom”. Teraz już każdy próg najpierw oglądamy z brzegu. Nikołaj pokazuje: tędy, tędy, tamten głazior z prawej, tę belkę – z lewej, w tą falę trzeba wejść w 1/3 jej szerokości, a tam nie iść, bo kamienie i was roztrzaska.
    A my za nim, jak za Panią Matką. Wystarczyła jednak chwila rozluźnienia, stępienia uwagi. Zeszliśmy z głównego nurtu. Zaczyna nas znosić na prawo, siedzimy. Gdy próbujemy zejść z kamieni, wszyscy nas mijają i na właściwym progu nie mamy za kim płynąć. Nadziewamy się na następny głaz. Wyskakuję na kamień. Kajak jednak mocno zarył, Dorota również musi wysiąść. Wpada po pachy do wody, gdybym nie trzymał odciążonego kajaka, ruszyłby do przodu, jakby miał silniczek. Jak tu wsiąść? Dosia gramoli się z lewej burty, ja trzymam prawą. Jak ciężko jest wejść z głębokiej wody do wysokiej bajdarki tajmień! Siedzi. Dziób nacelowuję na największe fale, wsiadam. Za późno wkładamy wiosła do wody. Znowu zaryliśmy. Tym razem skaczę już tylko ja. Gdy doszlusowaliśmy do grupy, kajak pacanów rozdziera nam płótno na burcie. Szkoda Simony. Wołodia instruuje: Jak kajak wam zagrzęźnie, wyskakuje przedni załogant, tylny siedzi i steruje.

      Dobijamy do brzegu. Wysoka skalista skarpa, pełno komarów. Pada już 24 godziny, kilka ostatnich – leje. Pod topory idą świerki, brzozy, limby. Wołodia układa bale na wysokość człowieka. Następny dzień przeczekujemy.

Ognisko na wysokiej skarpie, fot. Dorota Księska

    NIE OBRASZCZAT’ WNIMANIA

   Budzi nas deszcz. Pada następne 24 godziny. Zaczyna się robić miło. Śniadanie – po śniadaniu wszyscy idą wylegiwać się do namiotu. Obiad – po obiedzie do namiotu (i zero komarów w namiocie!). Kolacja. Po kolacji gitara. Już nie zwracamy uwagi na komary. Kola od początku mówił: “Nie obraszczat’ wnimania” i w końcu stosujemy się do tej rady. Są – to są.
    Przecież trzeba pośpiewać. Gdy wyjdzie się dwa – trzy metry wyżej po skałach, słychać jednostajny, groźny szum. To czeka na nas Krywyj Poroh.

    SUCHARY ZE SŁONINĄ

    Deszcz ustaje. Na Krzywym Progu skaczemy do rzeki (Dorota) tylko raz. Delikatnie i niegroźnie. Mijamy kilka opuszczonych wiosek. Mieszkańców wywieźli do miast trzydzieści lat temu. Ze zdziwieniem konstatuję, że wywózki mogą być nie tylko z miast w tajgę, ale i w drugą stronę.
    Po drodze posiłek. Chleb już się skończył, jemy więc suchary ze słoniną, zagryzając czosnkiem. Kanapek – warto wspomnieć – nie było przez 2 tygodnie w ogóle. Rano zupa, w południe zupa i kasza, wieczorem zupa. Czasem uzbieramy grzybów (jest ich w bród, a sól i pieprz mamy), czasem uda się coś złowić. Na wyspie Duchów na Jeziorze Wronim pałaszujemy zupę z dużego szczupaka. Gotujemy oczywiście na ognisku.

PRÓG OJNE HAJNE

    Tym razem budzi nas delikatny plusk wody. Wypogadza się. Pierwszy próg spotykamy za Jeziorem Wronim. W kajaku pomimo fartucha mamy po kostki wody. Jeden z następnych progów ma długość 400 metrów. Dwa razy idziemy po brzegu, ucząc się go na pamięć.
    Już czujemy, że opanowujemy powoli ten pojazd. Kiedy przyhamować, kiedy przygazować, jak poznać przez które bałwany walić wprost, po grzywach, gdzie zaś za białą falą czają się kamienie.
    Ostatni próg tego dnia – Ojne hajne. Kilka wysokich, mocnych fal. Na ostatniej lądujemy bokiem, wynosi nas w górę i… wielkie zdziwienie, że jeszcze nie leżymy. Następny kajak przechodzi dokładnie tak samo. Tylko ostatni przebijają się przez cały komplet fal na wprost. Jak należy, po bożemu.

   Cały dzień świeci piękne słońce, gorąco, wietrznie. Zostajemy na następny dzień. Nie możemy sobie odmówić przepłynięcia progu raz jeszcze. Tym razem wpływamy zdekoncentrowani i bach, bach – kajak przewraca się na prawo. Znów na tej ostatniej fali. Wyskakuję z bajdarki i chwytam burtę, aby nie zatonęła. Dorota wydobywa się spod kajaka, wiosło trzyma w ręku, rzeka niesie nas szybko w dół.
    Podpływają do nas, leci rzutka, wiążę do niej “Simonę”, podajemy wiosła i żabką zmierzamy do naszego  brzegu.

Przepływamy prógu Ojne-Hajne – chwila przed wywrotką fot. Wołodia

HEMECH

    Po tej wywrotce jesteśmy już pewniejsi i przez następne progi idziemy gładko. Rozumiemy w końcu podstawową zasadę: możemy sterować kajakiem tylko wtedy, gdy mamy większą szybkość niż nurt. Nie możemy się po rzece wozić. Gdy jednak dopływamy do Hemechu – ogarnia nas niezdrowa wesołość. Dwie okrągłe opoki ściskające nurt jak pięściami, a za chudym, długim językiem wodnym dwie beczkowate, ukośne fale. Pięćdziesiąt metrów dalej główny nurt zamyka szeroka rafa. Przejście jest tylko po lewej stronie tuż przy brzegu. Za progiem trzeba jak najprędzej zejść z głównego nurtu i po czarnej wodzie przesmyknąć się obok rafy.


Nikołaj przechodzi przez Hemech, Nie trafił, jest za mocno w prawo czyli za blisko widocznych na zdjęciu skał. Dalej poszedł prosto po bałwanach i przeszedł przez rafę w najpłytszym miejscu, nieco tylko grzęznąc i wypychając się z płytkich kamieni, fot. Dominik Księski  

   Mamy małe wątpliwości, czy płynąć, ale Nikołaj zapewnia – dacie radę. Uważnie oglądamy fale, ustalamy, że odpychamy się prawym wiosłem równocześnie w momencie wpłynięcia na te okropniaste fale: Dorota wkłada wiosło w pierwszą, ja w drugą.
    Wsiadamy do kajaka. Jeszcze raz głośno przepowiadamy sobie całą taktykę i okrążając dużą wysepkę po spokojnej wodzie, z daleka (to ważne) napływamy na próg. Z poziomu kajaka widać tylko gładką wodę, wszystko, co istotne, jest dalej i niżej. Dimka wskazuje nam gałązką, łagodnymi ruchami gdzie ma trafić dziób i naprowadza nas na środek języka, którego nie widzimy. Gdy układa ręce w geście: OK, nurt chwyta nas, przyspiesza i razem z przeciskającą się między skałami wodą lecimy w dół. Teraz koncentracja jest tak mocna, jak zaciśnięcie na wiośle dłoni. Cali w wodzie wykręcamy kajak najpierw w lewo (odpychając się dokładnie od tych fal, co trzeba), potem w prawo, potem znów kontrujemy lekko w lewo i gnamy już przy lewym brzegu, pilnując, by ucelować w furtkę. Gdy przepływamy przez nią, słyszymy oklaski.  
    Maksowi z Zacharem powiodło się gorzej. Weszli w próg zbytnio z prawej, wpakowali się na główny nurt. I już z niego nie zeszli. Próbowali – i to był błąd. Przy skręcie w lewo, gdy dziób był już na wolniejszej wodzie, obróciło ich bokiem i prasnęło na rafę. Maks zanurkował, Zachar wygramolił się na skałę. Dwa kajaki podpłynęły z dołu, chłopaki wyskoczyli z nożami niczym samuraje, oderżnęli fartuch, powyciągali bagaże i dopiero wtedy można było przygniatany falą wrak ściągnąć ze skały.

Kajak Maksa i Zachara owinięty wokół kamienia w miejscu, gdzie rzekę przegradza rafa z głazów, na pierwszym planie odcinem ciemnej, wolniejszej wody – tamtędy należało płynąć.  fot. Dominik Księski   

Na brzegu oglądamy go: stelaż połamany “w drebiezgi”, podarty brezent. Nie pomogą części zapasowe, zniszczenia są zbyt wielkie. Zachar z Maksem pojadą jako pasażerowie na innych kajakach, trzyosobowych, na miejscach, w których transportowane były worki ziemniaków, teraz już zjedzone.    

KIWIRISTI

    Największy z progów na Ochcie. Rzeka opływa tu łukiem wysoki cypel, na którym obozujemy,. Za nim przełamuje się przez wysokie ściany skalne. W zagajniku wytłuczone na puszkowej blaszce, na deklach od menażek inskrypcje, uwieczniające tych śmiałków, którzy przepłynęli, na głazie poniżej progu pamiątkowa tabliczka po turyście, który – ratując towarzyszy – zginął.
    Przy ognisku jak zwykle proszą, by śpiewać Kukina. Przebojem obozu jest piosenka z refrenem: “Aby żyć kilometrami, a nie metrami kwadratowymi i nie życie w barach, ale rękaw spalić w ognisku”. Dziś urodziny Wołodii. Siedzimy. Jedna herbata, druga herbata, Wołodia wyciąga piersiówkę ze spirytusem. Trzecia herbata, czwarta herbata.   

SŁONINA ZE SŁONINĄ

    Progi, progi, progi – łącznie przepłynęliśmy ich 65. Jedne piękne jak kasakada Murawiejnego, inne przykre, jak Biełyj, na którym kajak szedł, jak chciał.
    Na Pieczce przeprowadzamy kajak brzegiem bocznego, rwącego nurtu, wpadając po pas, po ramiona w wodę, gdy pod nogami kończy się jeden głaz, a nie zaczął jeszcze drugi. Potem przepychamy kajak przez ów nurt, zapierając się ukosem i unosząc nieco bajdarkę, by woda napierała na mniejszą powierzchnię. Trzeba jeszcze ustawić się za gigantycznym głazem na płytszej wodzie i wepchnąć się z rozbiegu w główny nurt, równocześnie wskakując i wiosłując.
    Powoli, powoli trasa zbliża się do końca. Spotykamy izbuszkę – myśliwską, niską chatkę, przed którą jemy – już nie suchary zagryzane słoniną, lecz – słoninę zagryzaną słoniną (suchary się już skończyły). Jedna surowa, druga przypiekana, przekąsza się czosnkiem – pycha.
    Ostatni próg – z mocną, prostą falą. Oj, płynęłoby się jeszcze. Na ostatnim biwaku przeżywamy znów zmasowany atak psychiczno-fizyczny komarów – tak ostry, że zostawiam nie rozłożony do końca (a leje!) namiot, by natrzeć się maścią.
    Nie chce się wracać. Snujemy plany następnych wyjazdów. Może Pieczora? Może Bija na Ałtaju? Biełaja na Kaukazie?

I TEJ HERBATY, I TYCH GÓR NIGDY DOŚĆ

    Po powrocie do Żnina miałem sen. Ustawiam sanki na schodkach domu stojącego przy wąskiej, stromej, oblodzonej uliczce. Zjeżdżam, niczym narciarz na rozbieg skoczni. Sanki suną po lodzie coraz szybciej i nagle widzę, że ulica zmienia się w rzekę. Fffffach! I sanki przemieniają się w kajak. Koryguję wiosłem kierunek, rzeka rwie, gna coraz prędzej i nagle widzę wodospad, który zbliża się w olbrzymim pędzie. Fffffach! I nagle kajak zmienia się w lotnię, szybuję, szybuję, szybuję, a w dole – olbrzymie, śnieżne góry.

Dominik Księski, Pałuki nr 81 (33/1993)

Szlaki kajakowe na Pałukach - rozmowa z Wojciechem Urbanowskim (zdjęcia)
Szlaki kajakowe na Pałukach – rozmowa z Wojciechem Urbanowskim (zdjęcia)

Pięć lat temu zakończyło się przejście Łuku Karpat (galeria)
Pięć lat temu zakończyło się przejście Łuku Karpat (galeria)

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułStraż Graniczna rozdzieliła matkę i córkę z Syrii. Nieletnia dziewczyna wypchnięta za płot na granicy polsko-białoruskiej
Następny artykułDzik kontra Świnia Biesiada Myśliwska z EKOwspólnotą