A A+ A++

Pracownik sezonowy do zbiorów wiśni w Aleksandrowie mógł zarobić 500-600 zł na tydzień, przy mniej więcej 6-7-godzinnym dniu pracy. Stawki w skupie owoców sprawiają, że sadowników nie stać na oferowanie wyższego wynagrodzenia dla pracowników. Nic dziwnego, że coraz trudniej znaleźć chętnych do tej pracy. Małe sady powoli przechodzą do historii. Jednym z ostatnich takich rodzinnych, wiśniowych sadów w powiecie żnińskim jest uprawa położona tuż przy granicy z powiatem inowrocławskim.

Jesteśmy w sezonie zbiorów wiśni. Postanowiliśmy sprawdzić, jak się ma w tym roku sytuacja sadowników, którzy specjalizują się w uprawie właśnie tych owoców. Na Pałukach nie ma zbyt wielu sadów wiśniowych. Słyną z nich okolice Pakości. Mały sad wiśniowy znajduje się np. w Aleksandrowie, niewielkiej wsi w sołectwie Piechcin, tuż przy wschodniej granicy powiatu żnińskiego. Za miedzą jest już gmina Pakość.

Sad ma tylko 1 hektar powierzchni i jest prowadzony przez małżeństwo rolników z Aleksandrowa: Małgorzatę i Tadeusza Mańkowskich. Założyli ów sad w 2000 r. Na początku był on 2-hektarowy, a w 2007 r. drzewa wiśniowe zasadzili na 2 kolejnych hektarach swojego pola. Decyzję o wejściu do branży sadowniczej podjęli po namowach brata pana Tadeusza. Sad zakładali od podstaw. Z uśmiechem wspominają, że wtedy krzątała się przy stawianiu ogrodzenia ich mała córka Kasia. Teraz to już młoda kobieta, zamężna. Co prawda mieszka w Inowrocławiu, ale przyjeżdża w sezonie wraz z mężem Przemysławem, by pomóc w sadzie rodziców.

W okolicach Piechcina, jak się okazuje, gospodarka polega na różnych sektorach. Jest nie tylko przemysł i nie tylko uprawy zbożowe. W niedalekim Aleksandrowie rośnie też sad. fot. Karol Gapiński

Małgorzata i Tadeusz Mańkowscy to pracowici, ale przy tym sympatyczni, uśmiechnięci ludzie. Choć sytuacja w branży sadowniczej wcale nie jest powodem do uśmiechu. Mimo to przez wiele tygodni wiosną – sami, bez zatrudniania pracowników starannie przycinają gałęzie swoich łutówek. Bo drzewka wiśniowego tylko tego gatunku mają w sadzie. To odmiana późna i można ją zrywać nawet jeszcze w sierpniu. Im jednak został tylko hektar sadu, więc zbiory praktycznie już skończyli. Ale to wcale nie teraz – podczas wiśniowych żniw –  a właśnie wiosną w sadzie jest więcej pracy. Przycinanie jest bardzo czasochłonne, a pracowników dorywczych zatrudniać nie chcą. Nie tylko ze względu na wzrost kosztów uzyskania zbiorów, ale przede wszystkim z tej przyczyny, że na przycinaniu trzeba się znać.

Sad zaczęli pomniejszać kilka lat temu, stopniowo wchodząc do niego z piłą. Jak mówią, z ekonomicznego punktu widzenia prowadzenie takiego sadu się nie opłaca.

Drzewka są w nim uprawiane pod kątem zbiorów owoców dokonywanych ręcznie – przez człowieka, a nie kombajnem, jak to bywa w wielkoobszarowych sadach. Państwo Mańkowscy kombajnu nie kupią, bo sad jest mały, a drzewa musiałyby w nim być inaczej uprawiane, niż w ostatnim, prawie ćwierćwieczu. Oni sadownictwa uczyli się sami, metodą prób i błędów na posadzonych przez siebie drzewkach. Nie będą już nic zmieniać.

Zwłaszcza, że chyba nie ma też dla kogo reformować sposobu uprawy. Córka Kasia nie wiąże przyszłości z sadownictwem, mimo iż jej mąż Przemek nawet chciałby. Koniunktura jednak nie zachęca. Gdy jest urodzaj, ceny w skupie, jakie mogą uzyskać sadownicy są małe. Dość powiedzieć, że w tym roku urodzaju na wiśnie nie ma, owoców było o około 40% mniej, niż w normalnych latach. A mimo to za kilogram wiśni oddanych do skupu, otrzymuje się w tym roku tylko 2,5 zł. Tymczasem  na bazarach i w sklepach cena wiśni to 8-12 zł za kilogram w zależności od gatunku, wielkości i słodkości  owoców.

Dodatkowym problemem i okolicznością sprawiającą, że sadownicy z Aleksandrowa nie będą powiększać, a raczej powoli karczować swój sad, jest to, że brakuje chętnych do zbiorów. O ile bowiem zabiegi pielęgnacyjne w sadzie jego właściciele wykonują sami, to do zrywania wiśni potrzebują pracowników sezonowych. W tym roku takie osoby, najczęściej emeryci, albo młodzież, bo przecież to oni mają czas wolny i mogą się zatrudnić do zbiorów, zarabiają około 500-600 zł za tydzień. W zależności, jak sprawnie zrywanie owoców im przychodzi. Trzeba jednak pamiętać, że obowiązkiem jest dokładne zrywanie, także z trudniej dostępnych gałęzi. Należy też zebrać owoce, które z drzewa spadły podczas pracy. Nie jest to wcale łatwa robota, choć na świeżym powietrzu. Niektórzy zaczynają już po 4.00. Wtedy bowiem państwo Mańkowscy są już w sadzie i zaczyna się dzień zbierania. Za to kończą około godziny 12-13. Oczywiście nie wszyscy pracownicy przyjeżdżają do sadu o świcie. Niektórzy dwie, albo trzy godziny później. Państwa Mańkowskich ratuje to, że mają od lat stałą grupkę chętnych do zrywania wiśni, którzy przyjeżdżają z pobliskiego Piechcina lub z Barcina. Gdyby sad był większy, trudno byłoby znaleźć nowych pracowników.

Jeśli ktoś jest chętny do takiej pracy, to w przyszłym roku jeszcze ją w aleksandrowskim sadzie znajdzie. Oczywiście pod warunkiem, że łutówka obrodzi. W tym roku dały się jej we znaki chłody wczesną wiosną i susza w maju i czerwcu. Normalnie z hektara powinno być jakieś 30 ton owoców. Tadeusz Mańkowski szacuje, że w tym roku jest tego ledwie kilkanaście ton.

Mimo wszystkich trudności i problemów oraz tego, że nie ma z wiśni wielkich zysków, za to pracy dużo, sadownicy z Aleksandrowa jeszcze się nie poddają. Będą pracowali w tym sadzie do emerytury.

Karol Gapiński

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułŚwiątek nieprzekonana do Wielkiej Trójki. “Jest za wcześnie”
Następny artykułLEGIONOWO. Nowe komputery u Marii Konopnickiej